"ŻEBYM ROZUMIAŁ INNYCH LUDZI INNE JĘZYKI INNE CIERPIENIA"

wtorek, 20 października 2009

Oczy Miry Fuchrer

Był sobie Chłopiec.

W sumie niewiele o nim wiadomo. Urodził się w 1919 roku w Wyszkowie. Dzieciństwo spędził na warszawskim Powiślu. Jego rodzina nie była za bogata. Zdarzało się, że Chłopiec zajmował się handlem obwoźnym, by móc zarobić na chleb. W 1938 Chłopiec zdał maturę. W czasie kampanii wrześniowej wraz z podwładnymi ze skautowskiej organizacji próbował przedostać się do Rumunii - bez powodzenia. Z grupą ochotników wrócił do stolicy w 1940 roku. Niedługo potem znalazł się w gettcie. Szybko włączył się do organizacji antyfaszystowskiej. Był nasz Chłopiec odważny i ambitny, może miał zdolności przywódcze, a może po prostu był znany w środowisku, bo w grudniu 1942 został komendantem Żydowskiej Organizacji Bojowej.

Wie już ktoś, jak Chłopiec miał na imię? Albo co było potem?

Potem było coraz gorzej. W gettcie zaczęły się wywózki, głównie do Treblinki. Chłopiec i jego przyjaciele nie chcieli bezczynnie czekać na śmierć. Kiedy 19 kwietnia 1943 Niemcy ponownie wkroczyli do getta w celu ostateczniej likwidacji, żydowscy bojownicy odpowiedzieli ogniem.

Rozpoczęło się powstanie w gettcie warszawskim. A Chłopiec stanął na jego czele.

Trzy tygodnie później Niemcy otoczyli bunkier przy Miłej 18, w którym ukrywało się dowództwo ŻOB. Ktoś z powstańców dał sygnał do zbiorowego samobójstwa. Chłopiec najpierw zastrzelił swoją dziewczynę, a potem sam siebie.

Był 8 maja 1943. Chłopcem tym był Mordechaj Anielewicz, a jego dziewczyna to właśnie tytułowa Mira Fuchrer. 

Piszę o tym, bo od trzech tygodni mieszkam na terenie byłego getta. Codziennie kilkanaście razy mijam ów bunkier, w którym Mordechaj i Mira zakończyli swoje dwudziestokiluletnie życia. Jako maturzystka z historii znam wszystkie fakty, które opisałam powyżej. Ale w dniu, w którym podeszłam bliżej i przeczytałam, że to właśnie tu, zrodziła się we mnie ogromna ciekawość, a wyobraźnia zaczęła pracować w ogromnym tempie.

Jak to właściwie było? Jak wyglądała TA chwila? Czy zdążyli się pożegnać? A może pożegnali się już dawno, może ustalili cały plan na wypadek otoczenia? Czy ręka Anielewicza drżała, gdy przystawiał lufę do skroni ukochanej? Co w ostatniej chwili miała w oczach? Strach czy ulgę? I jaki właściwie kolor miały oczy Miry Fuchrer?

Wydaje się, że ten szczegół jest najmniej istotny. Ale dla mnie nabrał ogromnego znaczenia, bo uświadomiłam sobie jeszcze dobitniej, że historia to naprawdę nie daty, traktaty, ugody, rozporządzenia. Za tym wszystkim kryją się ludzie z krwi i kości, ich radości i dramaty, marzenia i cele. Nie ma suchych faktów. 

Dla mnie historia to przede wszystkim relacje- prywatne, społeczne, polityczne. Te relacje tworzą całość, której uczymy się z podręczników, o której czytamy w książkach. Nie trzeba ogromnego wysiłku żeby je dostrzec, naprawdę.

Nie wymagam od wszystkich wokół, żeby zastanawiali się nad kolorem oczu dziewczyny Anielewicza. Przeraża mnie tylko, że są ludzie których kompletnie nie obchodzi, co było kiedyś. I nawet nie próbują się dowiedzieć. Żyją sobie tu i teraz, kompletnie nieświadomi, kim był Anielewicz.

A przecież:

Ci, którzy nie pamiętają przeszłości, skazani są na jej powtarzanie (George Santayana)

A co do oczu Miry Fuchrer, moja ciekawość nie zostanie zaspokojona. Nigdzie nie mogę znaleźć żadnego jej zdjęcia.

wtorek, 6 października 2009

Tajemnica

Zdradzę Wam tajemnicę -  jestem VIPem!

Właściwie, zaczęło się zupełnie niewinnie.

Któregoś wrześniowego poranka wyjątkowo ciepłe i jasne promienie słoneczne wdarły się do pokoju przez drzwi balkonowe, wypełniły sobą ogromną żółta roletę, zręcznie ominęły krzesło i z impetem zatrzymały się na moim policzku. Przez chwilę zabawiały się skakaniem po całej jego powierzchni, ale widocznie było im tego mało, bo po chwili z pełnym zaangażowaniem oddawały się rozrywce ześlizgiwania się po zjeżdżalni moich rzęs. Całkiem zrozumiałe, że się obudziłam, prawda?

 Otworzyłam oczy. Cały pokój wypełniony był światłem. Walcząc z resztkami snu wstałam i z zainteresowaniem podeszłam do okna. Jak ciepło! - myślałam, uchylając je i szarpiąc się z roletą. A potem stanęłam jak wryta, bo oto moim oczom ukazał się niesamowity widok.

Zobaczyłam drzewo.

Nie, nie wyrosło dokładnie naprzeciwko mojego balkonu  w ciągu jednej nocy. Ten klon był tam zawsze, odkąd pamiętam. Ale tego poranka wyglądał zupełnie inaczej. W słońcu liście jego najwyższych gałązek mieniły się pomarańczowym blaskiem. Wiatr poruszał nimi powoli i miarowo, ale z wielką gracją, jakby maleńkimi kroczkami uczyły się tańczyć. Niesamowite! Żółto- pomarańczowe miejsca były niczym nowe drogocenne kamienie w zielonej koronie mojego drzewa. Tego ranka poczułam się, jakby ktoś sprawił mi bardzo miłą niespodziankę.

Odtąd każdy mój dzień rozpoczynał się od obserwowania klonu. Zaraz po obudzeniu podchodziłam do okna, czując znajomy już dreszczyk emocji : co też ukaże się za roletą? Kolory zmieniały się powoli, zupełnie tak, jakby malarz- impresjonista stawiając kolejne kropki ciągle się wahał, czy na pewno wybrał odpowiednie odcienie.

Któregoś dnia zrozumiałam, że biorę udział w niezwykłym spektaklu. Zaproszeniem była zabawa promieni słonecznych na moich policzkach. Żółta roleta urosła do rangi kurtyny, która kryje teatr jednego aktora i jednego widza. Tym widzem byłam ja. Wielki Reżyser i zarazem Wielki Malarz wymyślił to znakomicie! Nie dość, że co rano specjalnie dla mnie posyłał wiązkę promieni słonecznych i lekki wietrzyk; zadbał też o wyjątkowe miejsce, z którego mogłabym obserwować cały spektakl. Tak oto mój balkon stał się lożą dla VIPów z najdroższymi miejscówkami – a ja miałam je wszystkie tylko dla siebie, i to w dodatku zupełnie za darmo! Całkiem nagle stałam się prawdziwym VIPem !

Ale pewnego ranka przyszło zwątpienie. Przedstawienie pozostało niezmienione, ale towarzyszyły mu inne myśli. No bo przecież, jak to możliwe – Wielki Reżyser ma tyle spraw na głowie – wojny, głód, klęski żywiołowe, wypadki- a miałby się zajmować organizowaniem spektaklu dla jednej dwudziestolatki? Kto to słyszał w ogóle? Ze smutkiem zwiesiłam głowę, myśląc – głupia, ależ byłaś pyszna!

Wtedy Wielki Reżyser znów mnie zaskoczył. Następnego dnia, grzebiąc w szufladzie w poszukiwaniu zdjęć legitymacyjnych, natknęłam się na zakładkę, na której było napisane:

„Zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię, nim przyszedłeś na świat, poświęciłem cię” (Jr 1,5)

Przeczytałam te wersy kilka razy i roześmiałam się. A potem poczułam wielką ulgę : a więc spektakl rzeczywiście był prawdziwy i był właśnie dla mnie! Nagle wszystko znowu nabrało sensu. Tylko moja wcześniejsza  wielka radość ze stania się Very Important Person była zupełnie nieadekwatna, bo zrozumiałam, że nie zostałam VIPem.

Nie ZOSTAŁAM  VIPem, ja ZAWSZE NIM BYŁAM!